Inflacja powoduje wzrost cen, którego rezultatem jest ogólne obniżenie dobrobytu społeczeństwa.
Według danych Eurostatu poza Estonią, Litwą, Rumunią i Węgrami, Polska może wstydzić się najwyższą inflacją w całej Unii Europejskiej. Inflacja HICP (zharmonizowany wskaźnik cen konsumpcyjnych) w październiku 2021 roku osiągnęła poziom 6,4%. Z kolei odczyt GUS za listopad podał inflację na poziomie 7,7%. Oznacza to, że jest ona najwyższa od ponad dwóch dekad. Wtedy właśnie kraj wychodził z okresu wysokiej inflacji.
Hiperinflacja
Ten okres wysokiej inflacji zaczął się już na początku lat 80. Pamiętam, jak na przełomie lat 80. i 90. Polacy doświadczyli hiperinflacji. Wszystkie towary i usługi mocno drożały z tygodnia na tydzień i z miesiąca na miesiąc. W 1990 roku w Polsce ceny wzrosły o 585%. – Inflacja towarzyszyła nam cały czas w historii, bo historia ludzkości to jest historia psucia pieniądza, ale mimo wszystko w porównaniu z wiekiem XX ona miała charakter incydentalny. Z chwilą masowego powstania banków centralnych, które mają nas przed inflacją strzec, nagle inflacja staje się zjawiskiem permanentnym, a kryzysy z nią związane mają szerszy zakres i stają się jeszcze głębsze – mówił podczas spotkania autorskiego promującego książkę pt. „Ukryta nikczemność – kto zyskuje, a kto traci na inflacji?” Tomasz J. Ulatowski, ekonomista i publicysta, współpracownik Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego.
Strona NBP podaje kilka przykładów hiperinflacji. W 1923 roku w Niemczech cały stos pieniędzy wystarczył na zakup jedynie dwóch bochenków chleba. I to pod warunkiem, że udało się je szybko nabyć, bo kolejnego dnia były już znacznie droższe. Pieniądze stały się tak bezwartościowe, że ludzie palili nimi w piecu. W lipcu 1944 roku na Węgrzech ceny rosły o 195% dziennie. Oznacza to, że produkty podwajały swoją cenę co 15,6 godziny! Z kolei w 2008 roku w Zimbabwe dzienna inflacja sięgnęła 98%, czyli każdego dnia ceny się podwajały.
Nie zawsze występowała inflacja. XIX-wieczny kapitalizm charakteryzował się deflacją. Ludzie zarabiali coraz więcej, a towary i usługi taniały. Zresztą Polska jeszcze pięć lat temu była w podobnej sytuacji – w 2015 i 2016 roku również mieliśmy co prawda niewielką, ale jednak deflację (odpowiednio 0,9% i 0,6%). Nawet trzymając pieniądze w skarpecie, na koniec roku można było za nie kupić więcej, o lokatach bankowych nie wspominając.
Co to jest inflacja?
Jak tłumaczy w książce pt. „Inflacja – wróg publiczny nr 1” Henry Hazlitt, przedstawiciel austriackiej szkoły ekonomii, „inflacja jest właśnie wzrostem podaży pieniądza i wielkości kredytu”. Dodaje, że „wartość pieniądza zmienia się zasadniczo z tych samych powodów, co wartość każdego innego towaru”, czyli od obecnej i oczekiwanej w przyszłości podaży. To wzrost podaży pieniądza wywołuje wzrost inflacji. Winne tej sytuacji jest państwo, które dodrukowuje pusty pieniądz. Tak naprawdę zwiększenie podaży pieniądza to nic innego jak fałszowanie go. Na inflacji zarabiają ci, którzy drukują pieniądz oraz ci, którzy mają wcześniej dostęp do nowego pieniądza, zanim jeszcze rozpłynie się w gospodarce. Pierwszym sektorem, który otrzyma dodrukowane pieniądze jest sektor publiczny oraz finansowy. Także ludzie bogaci i korporacje są w stanie wcześniej uzyskać ten dostęp i czerpać korzyści, podczas gdy ci, którzy znajdują się na niższych szczeblach finansowego łańcucha pokarmowego, ponoszą koszty inflacji. Najbardziej na inflacji tracą ludzie biedni, którzy większą część zarobków wydają na bieżące utrzymanie oraz osoby zapobiegliwe, które z jej powodu tracą oszczędności. – Wysoka inflacja oznacza transfer długu z sektora publicznego do gospodarstw domowych – mówi prof. Jerzy Hausner, były wicepremier i minister gospodarki, podkreślając, że inflacja to podatek, który jest nakładany przez nieudolną władzę gospodarczą na najsłabszych ekonomicznie. Z jednej strony inflacja obniża wartość długu, tym samym nagradza lekkomyślność, rozrzutność, szastanie pieniędzy i życie na kredyt, ponieważ kredytobiorcom umożliwia łatwiejsze spłacenie swoich zobowiązań finansowych. Z drugiej strony zniechęca do oszczędzania i karze gospodarność, ponieważ oznacza utratę wartości przez oszczędności, które były zbierane być może przez dekady na czarną godzinę, kosztem wyrzeczeń i bieżącej konsumpcji. Efektem jest obniżenie ogólnego poziomu życia.
Nie ma dobrej inflacji
Inflacja deformując kalkulację ekonomiczną, wywołuje zamieszanie i chaos na rynku. Wysoki wzrost cen w Polsce będzie miał jeszcze jeden negatywny skutek. Spowoduje spadek konkurencyjności polskiego eksportu, bo przecież popyt zagranicy na produkty z Polski zależy od konkurencyjności cen naszych towarów. A jak podkreśla Związek Przedsiębiorców i Pracodawców, to właśnie eksport stanowi jeden z najważniejszych czynników wzrostu polskiej gospodarki.
Wbrew temu, co twierdza niektórzy ekonomiści, Tomasz Ulatowski tłumaczy, że „nie ma nieszkodliwej, ani tym bardziej pożytecznej inflacji – nawet 2-3-procentowy tzw. cel inflacyjny to 2-3-procentowa kradzież i oszustwo. Pusty pieniądz, za którym nie stoją ani nowe towary, ani nowe środki produkcji – nie przyczynia się do rozwoju. Wręcz przeciwnie – tworząc złudne nadzieje, wciąga ludzi w plany bez szans na ich ukończenie. Stopniowo prowadzi gospodarkę i obywateli ku ruinie”. Dlatego cen inflacyjny NBP nie powinien wynosić 2,5%, lecz zero. Niestety bank centralny nie utrzymuje nawet tego poziomu.
Nie należy się spodziewać, że inflacja w Polsce szybko zostanie powstrzymana. Przede wszystkim dlatego, że jest korzystna dla władzy, a nie widać też, by polityka NBP i RPP miały ulec gwałtownej zmianie. Tymczasem jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo związane z inflacją. Jak władze mogą zareagować na jej wzrost? Zamiast usunąć przyczynę, czyli dodruk pieniądza, mogą wdrożyć dodatkową interwencję w postaci kontroli cen. A to już jest wyższy etap socjalizmu, czyli powrót do czasów słusznie minionych.