Biurokracja to zmora naszych czasów. Aktualnie w Polsce mamy niemal trzy razy więcej urzędników niż na początku transformacji ustrojowej.
Oficjalne statystyki mogą szokować osobę niezaznajomioną z tematem. Otóż z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w 1990 roku administracja publiczna w Polsce zatrudniała 158,8 tys. urzędników, natomiast w 2019 roku armia biurokratów liczyła już 431,8 tys. ludzi. Oznacza to wzrost w ciągu 30 lat aż o 172%. Jeszcze gorzej sytuacja wyglądała w samych samorządach terytorialnych. W 1990 roku pracowało tam 83,6 tys. osób, podczas gdy w 2019 roku – już 255,6 tys. osób. To wzrost o 206%! Czy to wina informatyzacji? Im więcej komputerów i systemów informatycznych, tym więcej urzędników potrzebnych do ich obsługi? Powinno być dokładnie odwrotnie!

Możemy wyróżnić trzy fale wzrostu liczby urzędników. Pierwsza – po upadku komunizmu i tzw. transformacji ustrojowej, druga – po wprowadzeniu reformy samorządowej premiera Jerzego Buzka i trzecia – w związku z przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, co wiązało się m.in. z zatrudnieniem dziesiątek tysięcy biurokratów do obsługi unijnych funduszy, a także w związku z koniecznością implementacji kolejnych regulacji płynących z Brukseli. W ostatniej dekadzie ten niekorzystny proces ustatkował się, choć za rządów PiS znowu widać lekką tendencję wzrostową.
Wzrost płac
W omawianym okresie jeszcze szybciej niż liczba urzędników rosły ich płace. Według danych GUS przeciętne miesięczne wynagrodzenia w administracji państwowej w 1995 roku wynosiły 943 zł, a w 2019 roku – 6422 zł brutto. Nieco mniej zarabiali urzędnicy pracujący w administracji samorządowej, choć wzrost ich pensji był podobny. W tym czasie – jak wynika z danych ZUS –przeciętne wynagrodzenie w gospodarce narodowej podniesiono z 703 zł do 4918 zł brutto. Należy oczywiście uwzględnić inflację, ale nie zmienia to faktu, iż przez cały ten okres płace w administracji państwowej były o około 30-50% wyższe niż średnie wynagrodzenia.

Rozbudowana biurokracja to nie tylko koszty spadające na barki podatników, ale przede wszystkim większa ingerencja w życie ludzi i biznesu – urzędnicy muszą przecież wykazać, że coś robią. Jak w książce pt. Biurokracja zauważa ekonomista szkoły austriackiej Ludwig von Mises, „urzędnicy na swoich stanowiskach nie są […] sługami obywateli, lecz nieodpowiedzialnymi oraz arbitralnymi panami i tyranami”, a co więcej, „biurokracja jest przepojona nieprzejednana nienawiścią do prywatnych przedsiębiorstw i wolnej przedsiębiorczości. […] Dążą do pełnej rządowej kontroli nad gospodarką i w każdym biznesmenie, który chce takiej kontroli uniknąć, widzą wroga publicznego”. Jednym słowem, urzędnicy nie tylko nie tworzą bogactwa, ale jeszcze utrudniają je tworzyć innym – tym, którzy na nich pracują! W ten sposób blokują potencjał rozwoju całej gospodarki.
Korupcja i nepotyzm
Prof. Antoni Kamiński z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk dodaje, że „rozdęta ponad wszelką miarę administracja sprzyja korupcji, gdyż rozmywa odpowiedzialność i kompetencje”. To prawda, co widoczne jest choćby w związku z rozdawnictwem funduszy unijnych. Co kilka dni CBA podaje kolejny przypadek złapania urzędnika na braniu łapówki w związku z unijną dotacją czy wydawaniem jakiejś decyzji. Na przykład 27 maja br. CBA podało, że „funkcjonariusze Delegatury CBA w Warszawie zatrzymali byłego pracownika Starostwa Powiatowego w Wołominie, który pracował w Wydziale Budownictwa i procedował w wydawaniu decyzji administracyjnych dotyczących pozwoleń na budowę dla inwestorów indywidualnych i deweloperów. […] Proceder korupcyjny polegał na przyjmowaniu łapówek przez urzędników Starostwa Powiatowego w Wołominie oraz Powiatowego Inspektoratu Budowlanego w Wołominie, wykonujących czynności służbowe w postępowaniach administracyjnych”. Bo tak dzieje się w sytuacji, kiedy urzędnik ma władzę i może decydować nie tylko o przydzielaniu dotacyjnych pieniędzy, ale i o przyznawaniu zezwolenia czy koncesji.
W urzędach i spółkach zależnych od władzy i administracji pleni się także nepotyzm. Oznacza to nie tylko to, że biurokratami zostają niewłaściwi ludzie, bo ci lepsi zostali zablokowani, ale na dodatek skutek jest taki, że powoduje to nieoptymalne działanie danego podmiotu. Dzieje się tak dlatego, że dla wielu mniej rozgarniętych ludzi polityka i biurokracja jest ścieżką kariery, dzięki której – po znajomości – osiągną i zarobią więcej niż mogliby na rynku, pracując w prywatnych firmach, czyli polegając wyłącznie na swoich zdolnościach i umiejętnościach.
Wzór z antypodów
Kiedyś tak nie było. Starano się redukować administrację do jak najniższego poziomu. Aż trudno dzisiaj uwierzyć w to, że w dziewiętnastowiecznej Wielkiej Brytanii liczba osób zatrudnionych na stanowiskach rządowych (zajmowali się zarządzaniem całym Imperium Brytyjskim) nie przekraczała 1% siły roboczej, podczas gdy pod koniec XX wieku dla administracji pracował jeden Brytyjczyk na trzech. Wszelkie rekordy biurokratycznego absurdu bije Unia Europejska z fasadowym i kosztującym podatników krocie Parlamentem Europejskim. Na początku 2021 roku sama Komisja Europejska zatrudniała ponad 32 tys. urzędników.
Biurokrację można zmniejszyć. Udało się to w Wielkiej Brytanii za rządów premier Margaret Thatcher, w Chile za rządów gen. Augusto Pinocheta czy na antypodach. Otóż dzięki reformom przeprowadzonym w Nowej Zelandii w latach 1984-1994 liczbę urzędników państwowych zmniejszono z 88 tys. do 34 tys. (o 61%!). Zlikwidowano lub znacznie zmniejszono wiele departamentów, a także agencji rządowych. Ministerstwo Transportu zredukowało zatrudnienie z 5,6 tys. osób do 53. Administracja nowozelandzkich lasów państwowych spadła z 17 tys. do 17 osób. Kiedy szefem Ministerstwa Infrastruktury został Maurice McTigue, miało ono w całym kraju 28 tys. pracowników. Gdy odchodził, był ostatnim zatrudnionym.
Przez biurokrację stajemy się biedniejsi
Paul Johnson, angielski historyk, przyrównuje dzisiejsze systemy biurokratyczne do tych, jakie panowały w monarchiach absolutnych. Według niego „nie ma różnicy między dworzaninem a biurokratą socjalnym, ponieważ obaj są pasożytami, którzy konsumują i niszczą bogactwo”. Biurokracja bowiem nie wytwarza dochodu, tylko korzysta z tego, co wytworzą inni pracujący w gospodarce. Bilans jest więc taki, że jesteśmy biedniejsi a przecież moglibyśmy być bogatsi, gdyby urzędników było mniej.
Jak na razie Polska – zamiast brać przykład z Nowej Zelandii – kopiuje najgorsze rozwiązania z Unii Europejskiej. Puchnąca biurokracja coraz bardziej obciąża kieszenie zwykłych podatników. Przez to mogą mniej zaoszczędzić, mniej zainwestować i mniej skonsumować. Między innymi dlatego budowa dobrobytu w Polsce idzie tak opornie.